niedziela, 12 lutego 2012

Strefy czasowe

Zmiana czasu - niby banalna sprawa. Gdy trzeba przestawić zegarek trąbią o tym wszędzie, w telewizji, na lotnisku, ludzie dookoła o tym mówią, no i zawsze można skonsultować się z zegarami na stacjach, czy w sklepach. Jednak Maroko okazało się być dla nas czasową zagwozdką.
Zaczęło się, gdy o szóstej rano wstaliśmy na autobus do Asilah. Na dworcu byliśmy z półgodzinnym wyprzedzeniem, jednak nie zauważyliśmy tam żadnych ludzi, ani pojazdów, tylko kury spacerowały niespiesznie po parkingu. Gdy do odjazdu zostało dziesięć minut, zaczęliśmy się denerwować. Udaliśmy się do kanciapy dyżurnego ruchu, a on oświadczył, że nasz autobus odjechał godzinę temu. "Zmiana czasu", powiedział. "Dlaczego?" zapytaliśmy. "Bo środa." I jak tu dyskutować z taką argumentacją?



Od tej pory zaczęły się schody. W każdym nowym mieście, które odwiedzaliśmy była inna godzina. Z czasem przestaliśmy przestawiać zegarki, po prostu wszędzie pojawialiśmy się z dwugodzinnym wyprzedzeniem.
Przeszukaliśmy całego Pascala, ale w tej sprawie milczał. A wydawałoby, że informacja o zmianach stref czasowych powinna znaleźć się w każdym poważnym przewodniku.



Innym razem poniosło nas na Saharę. Nasz marokański przewodnik powiedział, że naprawdę warto zobaczyć wschód słońca na pustyni. "O której wstaje słońce?" pytamy. "O szóstej rano." Wcześnie, ale czegóż się nie robi dla takich widoków. Niestety, okazało się, że tym razem nastawiłyśmy budziki o godzinę za wcześnie i na wschód słońca musiałyśmy poczekać, marznąć niemiłosiernie siedząc na zimnym piasku.
Inna wycieczka żartobliwie nazwała nas Greenwich Village z tego powodu.









A kiedy czekaliśmy już na lotnisku na wylot, spotkaliśmy grupę Polaków, którzy spóźnili się na swój samolot właśnie z powodu tych przedziwnych zmian czasu... ale jaki mieli przewodnik, nie wiemy.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz