niedziela, 22 stycznia 2012

Przylot

Nasze pierwsze 24 godziny:
Gdańsk - Londyn Stanstead - lotnisko w szczerym polu - Inezgane - Agadir - Inezgane

Cały nasz plan zaczął się sypać już w Londynie... Z lenistwa wsiedliśmy do kolejki tranzytowej, która miała nas zawieźć pod naszą bramkę odlotów. Tranzyt jednak pojechał w przeciwną stronę, wywożąc nas na przeciwległy koniec lotniska. I zamiast przebyć osiem bramek, musieliśmy przebyć czterdzieści, a do odlotu było pół godziny! Totalnie przerażeni zwróciliśmy się z prośbą o pomoc do obsługi lotniska. W dziesięć minut zorganizowano dla nas pojazd dla VIP-ów, który po płycie lotniska, lawirując między stojącymi samolotami, zawiózł nas do odpowiedniej bramki. Przez całą drogę towarzyszył nam śmiech obsługi.

Gdy wreszcie wylądowaliśmy w Maroku, lotnisko okazało się być co najmniej 20km od najbliższego ośrodka cywilizacji. Gdy wyszliśmy z terminalu zostaliśmy otoczeni przez miejscowych tragarzy, taksówkarzy i żebraków (czego przewodnik zupełnie nie przewidział). A najgorsze było to, że zaczęło się ściemniać. W Afryce nie ma zmierzchu, dzień zmienia się w noc błyskawicznie, na co też nie byliśmy przygotowani.
Według przewodnika powinniśmy się udać na najbliższy przystanek autobusowy i zaczekać na tranzyt, który ponoć bardzo często kursuje z lotniska do miasteczka Inezgane. Przystanek nie miał żadnego oznaczenia, żadnej tabliczki, ani znaku. Był po prostu zatoczką przy drodze. 
Po godzinie bezowocnego czekania i opędzania się od tubylców, wsiedliśmy do taksówki (jednej z trzydziestu stojących obok przystanku) i ruszyliśmy przez Inezgane do Agadiru. Taksówka była starym Mercedesem z pękniętą przednią szybą zaklejoną płytą CD, miała sznurki zamiast klamek, a pasy bezpieczeństwa były tylko atrapą. Kierowca, jak szalony, lawirując między innymi pojazdami i przechodniami, którzy mieli zwyczaj chodzić po jezdni, zawiózł nas trzydzieści kilometrów do zarezerwowanego wcześniej "apartamentu". 
Po jeździe, po której mieliśmy ochotę paść na kolana i całować ziemię, wylądowaliśmy przed obskurną szopą. Tam też dowiedzieliśmy się, że słowa "prysznic w pokoju" należy traktować bardzo dosłownie - sterczący ze ściany prysznic znajdował się tuż przy łóżku. No i teraz już wiemy, dlaczego syfony zatyka się korkiem... zapach był nie do opisania.


Zgodnie z przewodnikiem, nasz hotel miał mieć trzy gwiazdki.
Pascal poradził nam też, żeby po zwiedzaniu Agadiru pojechać autobusem do Essauiry, naszego następnego planowanego przystanku. Jak można się domyślić, nie udało się. Musieliśmy wracać się do Inezgane i tam szukać jakiegokolwiek środka transportu. 

Początek podróży

Nasza przygoda z przewodnikiem Pascala zaczęła się już na miesiąc przed wyjazdem.
Od momentu zakupu naszej nowej "biblii", każdą wolną chwilę spędzałyśmy na lekturze. Przewodnik miał interesującą oprawę graficzną, zawierał liczne mapy, fotografie. Ogółem rzecz ujmując, był miły dla oka.
Z zapartych tchem czytałyśmy opisy egzotycznych miejsc, zwyczajów tam panujących. Za duży plus książki uznałyśmy liczne adresy hoteli, restauracji, schronisk młodzieżowych, muzeów i innych atrakcji wraz z ich cenami i godzinami otwarcia.
Bazując na Pascalu ułożyłyśmy cały nasz plan podróży na dziesięć dni. Rzeczywistość jednak okazała się diametralnie różna od tego, co przewidywałyśmy.